niedziela, 26 lipca 2009

Script kiddie

Niedziela wysoko zadrażniona chrypą królestwa siódmego podniebienia. Ekhm, ekhm! W niedzielę zawsze jest tak samo: po cichu szczypanie w pośladek, w udo, w ogóle szczypanie jakieś.
Dla bezpieczeństwa, dzień wcześniej (już wtedy!), należało zejść z ceny uczucia, kiedy pisk szalonej windy rozwiewał ulotne piaski i na schodach drobno rozsypywał je żółtą kaszą bzdur. Ale ja nie mogłem (a kto by?) się powstrzymać. Szedłem nimi zanurzony w modlitwie po kolana.
Nie mogłem nie układać tego, z tym się nie układać. Z łajdacką rozkoszą kradłem sprawy niepowtarzalne, żeby ktoś nie miał tego, co chciałem mieć i powtarzalne - żebym mógł mieć przynajmniej tyle, co ktoś. To zdarzało się tak często. I dla samych pozorów mówiono: „tak”, bo nikt nie dążył do zdjęcia maski. Maski są pożyczone, albo zmyślone.
Brałem więc te niedziele sobie do serca. Że niby lepsze. Lubiłem je za teoretyczny spokój dwóch dań (dzień wcześniejszy czciłem za deser!). A gdyby tak odwrócić kolejność? Morze przed sztormem lubi się spokoić dla zwiększenia efektu burzy. Na tej gładkiej karcie zapisana byłaby cała historia, co burzę nowa. Kolejno odlicz - jeden, dwa... kolejności nie da się odwrócić.
Słyszałem kiedyś, że szczęście idzie nisko, środkiem tygodnia. Kiedy gęba głodna tanich perfum. Ta odświętność nie wymaga dnia strojnego w tytuł per fum. Nie wymaga niczego prócz, normalnie, najgorszego gustu. Niektórzy są skłonni w to uwierzyć i żyć zgodnie z tą marszrutą, pomiędzy starą meblościanką a zapachem sznycla. Nie będąc w lepszej sytuacji, powodzenia krzyczę, jak się krzyczy: obiad stygnie!
Niedziela i smak miętusa z czerwonym zadziorem szminki, potem odwiedziny, po których trzeba wietrzyć mieszkanie, cały blok najlepiej. Ale dzień wcześniej... Jednak dzień wcześniej. Cudzymi fortelami przedostawałem się pod te twoje świątecznie wypucowane okna. Jednym ruchem wyrywałem twój czerwony portfel sklecony z przyspieszonego pulsu i wypłacałem z niego pensję jak własną. Bez sprzeciwu, bez hasła, dłonią, która nie była moją, zmyśloną. Nikt wtedy nie pamięta o niedzieli, jak o konsekwencjach. Cel, pal! Pierwsza salwa nakrywa cel. Abordaż! Darz bór, na zdrowie! Nasze zdrowie. Noc jest długa.
Każdy szuka czegoś dla siebie: w słowie niezmąconym, w cieple zbliżonych twarzy, w powtórzeniach zawsze nowych, w oczach zamkniętego sprzeciwu, we wspólnym do pięt wzrastaniu. I dopiero, kiedy zejdzie na to, że wszystko jedno, można wznieść się cicho, delikatnie na piórkach do tego, co na początku, kiedy żaden tydzień, żadne maski, miętusy czy sznycle. Dlatego właśnie wziąłem rozbieg do skoku...
Wolny jest ten bez więziennej kuli u nogi, ale żeby przeskoczyć ów parów, trzeba być szybkim i na powrót dopiąć całą cytadelę przyzwyczajeń i złych nawyków.

Brak komentarzy: