wtorek, 30 czerwca 2009

Od tygodnia

Od tygodnia przez niebieski durszlak nieba sączy się żar na moją biedną głowę. Ogień gwiżdże z niedomkniętych ust i nie można poczuć zimna prócz słodkawej zapowiedzi pocałunków. To widać.
Po chwili pogoda klaruje się ukazując górskie rzeki pełne kamieni i ryb. A ona złodziejskim przemknięciem kładzie stopy na stopniach – odbłyskach blaszek, które podpływają do niej jakby była panią tych wód, czy kimś w tym rodzaju. I idzie (z olimpu przez płotki) na drugą stronę, zbyt delikatnie, tak jak może się podobać (wszyscy zgodni), znajdując po drodze (spodem nadgarstków) dotyk tuż na zewnątrz bioder ocieranych o brzęk (niesionych z troską pełną drogocennych kamieni) wiader. Wreszcie kuca (i ociera czoło wierzchem nadgarstka). Do blaszanej miednicy, która leży tam od dawna, przesypuje (tak jak przesypuje się owoce), to co przyniosła. Przemywa oczy wodą (tak jak przemywa się owoce przed pieczeniem placka). Wszystkie w jednym kolorze.
Wewnątrz starego miasta, które rozwija podwójne skrzydła ważki, stoję i obracam głowę po kryjomu wyłupionych oczu. Pod brewką szybko, jak drób zapędzany w sen, ciemnieje po horyzont ślepy (głupi) sęk. Nie widzę już drzewa, które strącił piorun, ulicy sprzed momentu, ani nikogo sprzed lat. Ani brzegu, przy którym najbiedniejszy grzał się rybak, biorąc ryby z prądem rzeki.
Od tygodnia przez niebieski durszlak nieba sączy się żar na moją biedną głowę.