czwartek, 30 kwietnia 2009

Delegacja

- Czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytała i chyba naprawdę zależało jej, żeby poznać odpowiedź.
- Jestem w delegacji – usłyszała wyraźnie.
- To prawda? – zaciekawienie rozszerzyło jej nozdrza, nastawiła pięknych uszu.
- Tak – i po chwili dodałem – jestem w delegacji żebraczej.

[Czasem, usiłując wydobyć się z letargu spraw (o)statecznych wychodziłem, jak wychodzi się po chleb, albo szukać pracy, w stronę miasta przekonany, że tam czegoś ważnego szukać powinienem. Szedłem długo, ale zawsze kończyło się tak samo niezręcznie i wracałem do siebie z pełnymi rękoma pustych konkretów. Potem, jak roczniaki cierpiałem czkawkę od naporu świata i padałem śmiertelnie wyczerpany dniem jak jętka jednodniówka (okres larwalny może trwać do kilku lat) na parapet wieczorem. Ileż było takich wieczorów.
Patrzyłem.
W oknie, pomiędzy płomieniami pelargonii była twarz z papierosem, która przewróciwszy oczy jak brzydki owad, zgasła przed niedopałkiem. Poniżej kobieta, co żuła gumę jak te barmanki z podrzędnych knajp, nie zamykając ust, bo tak jest zalotniej. I obok niej jej jego w brudnych lakierkach jak składał usta, kiedy niemo czytał wiadomość z telefonu. Potem faceta, co trzymał za pazuchą małego jamnika, bo pomylił lato z zimą. Albo tamtego zgarbionego człowieka, który znosił do domu puste drewniane skrzynie, bo uroił sobie zamorskie podróże. Podchodziłem do nich na odległość pojedynczego życia. Bliżej. Ale bliżej były już inne legendy. I można już było nie patrzeć.
Rzadko kiedy widuje się kobiety niewidome, zbyt często natomiast ślepe na następstwa furii wróbla. Każde skrzyżowane włókno w płaszczu pod którym spałem było taką kobietą, a kawalerskie ułożenie człowieka i języka, do jego zapomnienia we wszystkich gębach włókien pozwalało na chwilę zgody, na zagadanie, na podrobienie waluty dnia (rozsypany bilon drgawek) w papier.
Na pordzewiałej balustradzie diabelskiego mostu (w każdym mieście jest taki) wygrywałem pieśń na nudę. Wywabione muzyką pojawiały się, mieszkające między strunami harfy, pająki. Każdy z nich miał dla mnie radę i udzielał jej z przejęciem, bujnymi gestami komiwojażera. Dla ich bezbrzeżnej mądrości wyniesionej ze szlachetnego umiłowania do obserwacji rzeki, byłem jak Długość Plancka - najmniejsza jednostka długości mająca sens fizyczny. I nogi miałem tylko dwie. Stąd pozwalały sobie na śmiech ze mnie (po kryjomu obawiając się jednak, że mogę podłożyć kiedyś komuś świnię jak podkłada się bombę). W pewnym sensie moja podróż była opowieścią o rzece, ale nie przekonałbym o tym ani jednego pająka, nawet gdybym był jak te pierwsze zwierzęta, które przeżyły lot na orbitę i wróciły na Ziemię – Biełka i Striełka. Tylko za skarby świata mógłbym zaskarbić sobie ich uznanie, ale lepiej już chyba kupować na 1 maja przekwitłe w kwietniu tulipany.
Ułan? Nawet nie szabla, nie klinga nawet, a drobny porte-épée - frędzelka na taśmie przyczepionej do rękojeści. Nigdy nie schowany, zawsze za ciosem, wystawny w czasie pokoju i zbędny na wojnie. I dopóki nikt nie zadawał pytań zabawa szła naprawdę przednie, ze mną na przedzie. A w tym byłem niezawodny, jak nieczuły na grawitację szwajcarski mechanizm Tourbillon.
To była właśnie ta wyczerpująca delegacja, w której przed siebie pchałem wózek z rupieciem.]

- Ach! – żachnęła się i prysnęła tak szybko jak jej ciekawość.

Brak komentarzy: