czwartek, 29 stycznia 2009

Szmugiel king

Mam w zwyczaju zapamiętywać to, co mówią ludzie. Najczęściej te nieważne sprawy rzucone mimochodem w przedpokoju. Poźniej, w innym już miejscu przypominam je w ciemno, by podbić stawkę rozmowy. Przyklejam język do maski i wchodzę w nowe warunki. To kant, ale ledwo widać. Na stołach dopalają się świeczki, a ponad nimi rozpalają rumieńce. Po chwili i ja nie widzę. Jestem już tam, w środku i mówię rzeczy chętne uszom. Blefem milczka jest gawęda. I tym sposobem nakręcam ruszt maszyny do ciągłego ćwierkania. Zwinny hokus-pokus, który kusi (w tym jest lepszy od zwykłej abrakadabry). A magia trwa dopóki ciemno. A potem jest już tylko głośniej, byle zagłuszyć niebezpieczeństwo dziury w podłodze, w całym. Byle się szczelnie ukryć za gadaniną, okopać, ogłosić. Co za różnica czy tajemnica leży w ciszy czy w krzyku i jego dusznych monologach. Oszust, że go oszukają najbardziej się boi. I dlatego po krzywych szynach równoleżników, uzbrojonym po zęby w usta eszelonem, wysyłam na czarny rynek coraz większą kontrabandę słów. Wałkuję to wkoło. Niestety dochodzą mnie słuchy, że tory już przebyte rozebrali rewolucjoniści i zbieracze złomu. Chcąc więc uniknąć wykolejenia i zdemaskowania szybko przesiadam się na koślawe południki. Te mijają Wyspę Niedźwiedzią, stację arktyczną Zebra, by zwęzić się w okolicach Spitsbergenu i popędzić dalej za granicę lodu stałego, do najdłuższych nocy polarnych. Działanie zupełnie odwrotne niż z kanarkiem. Płachtę na klatkę zakłada się żeby był cicho, a tu im ciemniej tym głośniej. Dobrze, że on nie rozwydrzony nadto, bo trzeba by mu kark ukręcić, żółty kogel-mogel (za poetą: "szarlatanów nikt nie kocha").
Wszystkim nowopoznanym przedstawiam się Atanazy, tak samo jak robili to w szalonych latach dwudziestych wąsaci mistyfikatorzy.
Ale cóż, ratuję własną skórę jak Jan Hanasz, astronom (ten od ekscesu hakerskiego o nazwie "Telewizja Solidarność"). Kiedy podczas personalnej rewizji SB znalazła przy nim dyskietkę ze schematem aparatury nadawczej musiał się jakoś z tego wykpić. Musiał dać kanta. Lubię myśleć, że powiedział nierozganiętym w kwestiach technicznych funkcjonariuszom, iż trzymają w ręku nowy rodzaj kafla łazienkowego i sami powinni kupić trochę, bo już się kończą. Udało się. Mnie też się na ogół udaje. Na ogół, bo nie zawsze, zwłaszcza na dłuższą metę.
Tak musi wyglądać "mój czas". Szczególnie, że wiadomo o mnie niewiele. Tyle, ile się wie na temat późniejszych losów serwetek, którymi wycierane są z resztek mszalnego wina kielichy w kościele.
Ale zawsze kiedy o tym myślę przypomina mi się ta nieszczęsna afera naszyjnikowa. Koniec końców zeszło na to, iż mąż Joanny de Valois, hrabiny de La Motte zbiegł z kontynentu do Londynu z piękną kolią zwaną "klejnotem dla królów". Tam w rytm rybitwich ostrych „kik-kik-kik” rozchodzących się nad Tamizą wydłubywał brylanty z klejnotu i sprzedawał je pojedynczo, po zaniżonych cenach.
Ech, cała ta rzecz do zmiany, nie do zmiany. Miał rację Jan Nowicki, kiedy w jednym z filmów mówił: „Szu? Szu to jest myślenie.”

Brak komentarzy: