sobota, 22 listopada 2008

Szczury skupienia


Ilekroć dawne niedopełnione obowiązki zamierzały obiecać mnie na dłuższy czas wątpliwym wygodom krzesła z oparciem i stołowi zawalonemu solidnie wszystkim tym, co odłożone na ostatnią chwilę czekało właśnie mojej uwagi, z całą mocą moich mięśni i chęci starałem się, używając najzręczniejszych i tych dotąd przeze mnie niewykorzystywanych wybiegów, odprawić je bez kwitka, na jakąś inną, późniejszą porę (kto tego nie przezy, kto o tym nie czytał?). Wysiedlałem je zazwyczaj starannie na następny numer rocznego kalendarzyka ze złotawym nadrukiem RUCH na celofanowej obwolucie. Tamtego dnia jednak szczelnie zawarowany gęstą palisadą wzniesioną z owych niedokończonych spraw, musiałem oddać się im bez reszty, poświęcić, w nich zapomnieć, zakończyć je jak najszybciej, raz na dłuższy czas. Żadnych wykrętów. Niestety długie siedzenie redukowało mnie do zmęczenia, a im bardziej czułem się zmęczony tym bardziej zawadzałem przedmiotom, które dawały mi odczuć swoje rosnące zniecierpliwienie. Coś się rozlało na blacie stołu i powoli wsiąkało w obrus, coś upadło i rozlało się na podłodze. Ja też chciałem zaraz za nimi, korzystając z ogólnej nieuwagi, tymczasowego karnawału, śmierci króla, rozpusty królowej, prędko rozlać się, gdziekolwiek, tutaj choćby, a co!, a już!, ale miałem swoją robotę niedokończoną i nie mogłem, to znaczy mogłem, ale nie wypadało mi, przynajmniej teraz, tuż po nich, hej do zabawy, o nie. Musiałem się skupić. I tak pilnie skupiałem się na dokończeniu spraw najbliższych ważkością, że zdziwiony budziłem się ze wzrokiem wlepionym w okno wciśnięte w ścianę po lewej stronie stołu. (Na chwilę, prawdziwą minutkę od tematu odbijając bez dryfu, muszę z obawą stwierdzić, że w tej przeciągłej sytuacji musiałem nieco przypominać biednego Emeryka Sobla z Człowieka w oknie – oby nie. W rogach tej książki czuwa diabeł. Proza Uniłowskiego jest depresyjna z powodu jakiegoś braku literackiego. To, w jaki sposób mu ona nie wyszła najbardziej przygnębia mnie i najbardziej pociąga. Z mroku wylewa się czerń, wypływa z brudu i niechlujności tych podłych i zatłuszczonych opowiadań. Ona też się rozlewa. 59 sekunda.) Miałem wtedy niesmaczne poczucie jakie towarzyszy przebudzeniu w autobusie (a może i wszelkim przebudzeniom), kiedy nie wiadomo czy się chrapało, czy mówiło przez sen, czy uroniło nieco śliny z kącika obluzowanych grawitacją ust. Tutaj, w pokoju przynajmniej działo się to bez świadków. W zasadzie to nie mogę zaręczyć, że wtedy obudziłem się sam z siebie, świadomie, to raczej pewien obraz, ruchomy, więc może bardziej film, jego aktor. Był to film niemy, ale kolorowy. Chwilowa przeczulica od mocnej kawy? Podszedłem do okna. Odsunąłem nieznacznie firankę i zacząłem śledzić ją wzrokiem. Był to kretoszczur.
Szedł pokracznie, ale szybkim tempem. Zrazu, kiedy go widziałem po raz pierwszy pomyślałem o nim jak o czymś w rodzaju Nessie czy Diabła z New Jersey - nieistniejącej (poza kilkoma wyobrażeniami) kryptydy, którą chce się widzieć tak mocno, że zjawia się sama z mocą kłopotliwego fantu. Stworzenie miejskie, którego nie płoszą klaksony aut. Nieznany gatunek, anomalia genetyczna, okienne urojenie?
Brudny, w burym swetrze, który bardziej pasował do stresu niż do deszczu czekał na drugie zielone światło. Pierwsze zawsze omijał, dawał mu się wyświecić, brał drugą szansę, nie był łapczywy, nie był cierpliwy, był podejrzliwy. A może to strach, jego kreci strach, strach parobka przed panem, furmanki przed tramwajem, proroka przed przepowiednią? Nie szedł trotuarem, ale sunął nim, jakby nadal był pod ziemią. Nie zapominał o swojej burej kryjówce, o kolorze swojej skóry w kolorze swojej kryjówki, w kolorze swetra. Istniał po kryjomu, schodził z drogi, z oczu, schodził swoje stare buty. Należał całkowicie do tej swojej codziennej drogi. Przyzwyczajał wszystko i wszystkich do siebie, tak że po jakimś czasie przestawał być widoczny. Znikał jak słup z ogłoszeniami, słupki złączone łańcuchem, w łańcuchu ludzi, nie istniał jak znak drogowy dla pieszego. Pomijano go przez nawyk. Żebraka widać dopiero po jego wyciągniętej dłoni. On jej nie wyciągał. Nie wałęsał się jak inni jałmużnicy, nie kręcił się jak oni w kółko, nie stawiał kroków sumujących ból całego kreciego życia i wszystkich krewnych. Nie żebrał, by po odmownym geście głową iść jeszcze chwilę za oddalającą się szybko ofiarą w ogarniającej, niezapełnionej zrozumieniem znaczenia słowa „nie”, pustce. Pomimo wszelkich pozorów był inny niż oni - był rozlany. Był sam. Res nullius. Sprawiał wrażenie jakby właśnie szedł dokądś, pochylony w przód, węszył. Nie przyglądał się życiu, nie ponaglał go, jak gdyby rzeczywistość dokoła niego nie miała miejsca, a on nadal był w swoim tunelu i nie było potrzeby rozglądania się na boki, nie było niczego czemu można było się dziwić. Nie widziałem nigdy, żeby pił czy palił, jak zwierzę nie potrzebował używek. Cykliczność pojawiania się Szczura, wlewania się jego rozlanej postaci w mój wąski widok z okna nadawała specjalną rangę chwili (z mocą znaku analogiczną do zaćmienia słońca, czy spadającej gwiazdy dla pierwotnych). Szczur był tu z jakiegoś nieznanego mi powodu i nigdy nie zrozumiałem wiadomości, którą przynosił. Był przybyszem własnego szaleństwa, którym się, z zasady, z nikim nie dzieli. Zaplątany w sieć (urojonych?) poszukiwań wypełniał jakąś zagadkową powinność miejskiej melancholii, której nie udało mi się rozwikłać, gdyż sam z powodzeniem się jej z oddali oddawałem. I swoim tempem, po pasach odchodził poza zasięg moich oczu. Ja zasuwałem firankę i powracałem do spraw niedokończonych. To był kretoszczur, wiedziałem już, że niczego dzisiaj nie zrobię.
Dziś spadł pierwszy śnieg. Czy dane mi będzie jeszcze spotkać zatrzymującego się właśnie przed zielonym światłem mojego Szczura, moje alibii na sprawy ze stołu? A może w nagrodę (za mityczną pracę, o której dowiemy się dopiero po śmierci naszej cywilizacji) dostał nowe szpony, by mógł wrócić do domu?
O blaszana Higiejo z kamienicy „Feniksa” miej brudnego Szczura, gdziekolwiek jest, w opiece.



poniedziałek, 17 listopada 2008

Chore tęcze


Chora tęcza zrobiła gimnastyczny mostek nad nocnym miastem. Pod koszulą coś delikatnie łaskotało, a ja zamiast śmiać się drżałem ze strachu. Na chorej tęczy jak na horyzoncie z różną częstotliwością pojawiały się żaglowce o brązowych kadłubach i białych żaglach. Marynarze na ich zalanych pokładach siedzieli oparci o najwyższy maszt i opowiadali sobie swoje żale, jak opowiada się wytarte dowcipy. Czułem coś jak krople cukru, że cichutko ześlizgują się po moich żebrach i zlewają w słodką rzekę. Po raz drugi czułem łaskotanie, ale i tym razem nie śmiałem się. Marynarze wstali i wyrzucili za burtę tego, kto opowiedział dowcip, którego nikt nie znał. I był jeszcze ktoś, kto to wszystko liczył.
Jak cierpliwy Trzmielojad, który obserwuje ruchy owadów, dzięki czemu lokalizuje ich gniazda, by następnie rozgrzebać je i pożreć. Żeruje wtedy nawet przez kilka dni, do pełnego nasycenia.
Najbardziej ze wszystkiego chciałem strząsnąć z siebie tę cieknącą wodę jak robią psy po kąpieli – na wszystkie strony i byle dalej. Niestety, leżąc nie mogłem się zdobyć na tak gwałtowny manewr. Leżałem w ogrodzie, w ciemnym miejscu przy płocie, gdzie z ziemii nie podnosi się rozkładających się jabłek. Tej nocy zamiast jasnych gwiad, z abysu ciemności wyłaniały się całymi ławicami świecące ryby głębinowe o przezroczystej skórze, plastikowych zębach i widocznym szkielecie. Z odwróconym zdziwieniem obserwowały mnie jakbym to ja nie one zamieszkiwał bezdeń najgłębszego rowu oceanicznego, w którą odważnie w 1960 roku zapuścił się Jacques Piccard. Ze szczytów świętych fortec wciśniętych w pustynię, na której kończył się piasek, patrzyły jak w kreskówkach powiększone szkłem oczy starożytnych uczonych. Później pojawiły się kobiety starannie zakrywające swoje piersi, a jedna z nich stojąc obrócona plecami do mnie oglądała mnie w swoim kieszonkowym lusterku (choć równie dobrze mogło to być jedno z tych lusterek rowerowych montowanych do kierownicy, a ona mogła jedynie karminować usta). Gdyby patrzyła dłużej dostrzegłbym odbicie jej twarzy i powiedział coś, ale rzuciła jedynie okiem i szybko odeszła. Tuż obok mojej głowy ktoś nieznanym mi głosem w znanym języku mówił coś i mówił nieprzerwanie tak długo, aż jego głos stawał się ciszą. A nie był nią. I był jeszcze człowiek, który przypominał Argusa, tyle że zamiast stu par oczu na głowie miał sto par czarnych dziurek od klucza, przez które podglądał. I byli inni, których zdolności nie zapamiętałem. Wszyscy prócz mnie wiedzieli. A im bardziej chciałem dowiedzieć się co, tym więcej opowiadano dowcipów. Wycięte z koła barw pasy bezpieczeństwa automatycznie zaciskały się na moich kończynach. Rzeczy szły zgodnie z projektem.
Wszystko działo się tak powoli i wszystkie tęcze tej nocy były do siebie tak podobne...

W tej chwili do pokoju weszła starsza kobieta, niosąc coś w rękach i z troską w oczach powiedziała łagodnie: "Rosół." Na łóżku położyła listek piramidonu.