czwartek, 11 grudnia 2008

Paradoks zegarów

Za twoim krokiem chciałbym się przejść białą ulicą, zimą, kiedy oddech się w rękach chowa. I ręką chowaną w kieszeni pełnej zachwytu, pełnej kul ze złota i nic nie wartego niklu, kiedy pęknie krzywizny tłumionego krzyku zasuwa, pożegnać chciałbym na niej krok twój kapłański raz na zawsze, na nigdy. 
Pod mostem jak kry, łabędzie po rzece szły za drobinami. Te nie odlecą.
W gorączce wódki i węgla silnej jak antybiotyk spowity w młodość, obojętny jak czad, boso przechodzę rozżarzone miasta nocą. Z daleka widzę błyszczący, stuwatowy kwiat. A pod nim ciebie owiniętą wzdłuż łodygi, jak usiłujesz zatańczyć swoje racje, które jeszcze niedawno miały rację bytu. Kwiat jest twój.
Nie odczekuj minuty przed odjazdem - czy w dorobku drogi postoje najciekawsze? Kolor ze zdjęć to szelest zbędnych przystanków, przebiegłych jak temperatura na pustyni. Spójrz tylko, jak słowa tamtych, co przystają powiązać obietnic sznurowadła, zaziębłe od ust odsuwa szlifem podobnym do światła Jubiler niemowa.
Odkąd nie śpimy już pod padłymi liśćmi srebrzystej śliwy znam omen wystawnego manekina, który sztywno z witryny przepowiada nam: przyszłość ma sześć numerowanych ścian!
Jak łuk elektryczny moje słowo do ciebie się nagina, prężąc w ostry wiraż cięciwę. Hukiem wystrzałów przed końcem roku przewala się na wietrze i drży jak żebrak patrzący na ciepły kąt w biedzie. I strzela wprost. Prosto, że prościej się nie da.
W podróży pozostań nierozpoznany, w nią nie zabiera się żadnych imion. Tępym nożem odkrój podpis ten:
+
Wysocy śpieszą się, szybcy się późnią. Wolniejsi umrą szybciej! Z pękniętego naczynia ulatnia się piach. Strzelają petardy oczu.


sobota, 22 listopada 2008

Szczury skupienia


Ilekroć dawne niedopełnione obowiązki zamierzały obiecać mnie na dłuższy czas wątpliwym wygodom krzesła z oparciem i stołowi zawalonemu solidnie wszystkim tym, co odłożone na ostatnią chwilę czekało właśnie mojej uwagi, z całą mocą moich mięśni i chęci starałem się, używając najzręczniejszych i tych dotąd przeze mnie niewykorzystywanych wybiegów, odprawić je bez kwitka, na jakąś inną, późniejszą porę (kto tego nie przezy, kto o tym nie czytał?). Wysiedlałem je zazwyczaj starannie na następny numer rocznego kalendarzyka ze złotawym nadrukiem RUCH na celofanowej obwolucie. Tamtego dnia jednak szczelnie zawarowany gęstą palisadą wzniesioną z owych niedokończonych spraw, musiałem oddać się im bez reszty, poświęcić, w nich zapomnieć, zakończyć je jak najszybciej, raz na dłuższy czas. Żadnych wykrętów. Niestety długie siedzenie redukowało mnie do zmęczenia, a im bardziej czułem się zmęczony tym bardziej zawadzałem przedmiotom, które dawały mi odczuć swoje rosnące zniecierpliwienie. Coś się rozlało na blacie stołu i powoli wsiąkało w obrus, coś upadło i rozlało się na podłodze. Ja też chciałem zaraz za nimi, korzystając z ogólnej nieuwagi, tymczasowego karnawału, śmierci króla, rozpusty królowej, prędko rozlać się, gdziekolwiek, tutaj choćby, a co!, a już!, ale miałem swoją robotę niedokończoną i nie mogłem, to znaczy mogłem, ale nie wypadało mi, przynajmniej teraz, tuż po nich, hej do zabawy, o nie. Musiałem się skupić. I tak pilnie skupiałem się na dokończeniu spraw najbliższych ważkością, że zdziwiony budziłem się ze wzrokiem wlepionym w okno wciśnięte w ścianę po lewej stronie stołu. (Na chwilę, prawdziwą minutkę od tematu odbijając bez dryfu, muszę z obawą stwierdzić, że w tej przeciągłej sytuacji musiałem nieco przypominać biednego Emeryka Sobla z Człowieka w oknie – oby nie. W rogach tej książki czuwa diabeł. Proza Uniłowskiego jest depresyjna z powodu jakiegoś braku literackiego. To, w jaki sposób mu ona nie wyszła najbardziej przygnębia mnie i najbardziej pociąga. Z mroku wylewa się czerń, wypływa z brudu i niechlujności tych podłych i zatłuszczonych opowiadań. Ona też się rozlewa. 59 sekunda.) Miałem wtedy niesmaczne poczucie jakie towarzyszy przebudzeniu w autobusie (a może i wszelkim przebudzeniom), kiedy nie wiadomo czy się chrapało, czy mówiło przez sen, czy uroniło nieco śliny z kącika obluzowanych grawitacją ust. Tutaj, w pokoju przynajmniej działo się to bez świadków. W zasadzie to nie mogę zaręczyć, że wtedy obudziłem się sam z siebie, świadomie, to raczej pewien obraz, ruchomy, więc może bardziej film, jego aktor. Był to film niemy, ale kolorowy. Chwilowa przeczulica od mocnej kawy? Podszedłem do okna. Odsunąłem nieznacznie firankę i zacząłem śledzić ją wzrokiem. Był to kretoszczur.
Szedł pokracznie, ale szybkim tempem. Zrazu, kiedy go widziałem po raz pierwszy pomyślałem o nim jak o czymś w rodzaju Nessie czy Diabła z New Jersey - nieistniejącej (poza kilkoma wyobrażeniami) kryptydy, którą chce się widzieć tak mocno, że zjawia się sama z mocą kłopotliwego fantu. Stworzenie miejskie, którego nie płoszą klaksony aut. Nieznany gatunek, anomalia genetyczna, okienne urojenie?
Brudny, w burym swetrze, który bardziej pasował do stresu niż do deszczu czekał na drugie zielone światło. Pierwsze zawsze omijał, dawał mu się wyświecić, brał drugą szansę, nie był łapczywy, nie był cierpliwy, był podejrzliwy. A może to strach, jego kreci strach, strach parobka przed panem, furmanki przed tramwajem, proroka przed przepowiednią? Nie szedł trotuarem, ale sunął nim, jakby nadal był pod ziemią. Nie zapominał o swojej burej kryjówce, o kolorze swojej skóry w kolorze swojej kryjówki, w kolorze swetra. Istniał po kryjomu, schodził z drogi, z oczu, schodził swoje stare buty. Należał całkowicie do tej swojej codziennej drogi. Przyzwyczajał wszystko i wszystkich do siebie, tak że po jakimś czasie przestawał być widoczny. Znikał jak słup z ogłoszeniami, słupki złączone łańcuchem, w łańcuchu ludzi, nie istniał jak znak drogowy dla pieszego. Pomijano go przez nawyk. Żebraka widać dopiero po jego wyciągniętej dłoni. On jej nie wyciągał. Nie wałęsał się jak inni jałmużnicy, nie kręcił się jak oni w kółko, nie stawiał kroków sumujących ból całego kreciego życia i wszystkich krewnych. Nie żebrał, by po odmownym geście głową iść jeszcze chwilę za oddalającą się szybko ofiarą w ogarniającej, niezapełnionej zrozumieniem znaczenia słowa „nie”, pustce. Pomimo wszelkich pozorów był inny niż oni - był rozlany. Był sam. Res nullius. Sprawiał wrażenie jakby właśnie szedł dokądś, pochylony w przód, węszył. Nie przyglądał się życiu, nie ponaglał go, jak gdyby rzeczywistość dokoła niego nie miała miejsca, a on nadal był w swoim tunelu i nie było potrzeby rozglądania się na boki, nie było niczego czemu można było się dziwić. Nie widziałem nigdy, żeby pił czy palił, jak zwierzę nie potrzebował używek. Cykliczność pojawiania się Szczura, wlewania się jego rozlanej postaci w mój wąski widok z okna nadawała specjalną rangę chwili (z mocą znaku analogiczną do zaćmienia słońca, czy spadającej gwiazdy dla pierwotnych). Szczur był tu z jakiegoś nieznanego mi powodu i nigdy nie zrozumiałem wiadomości, którą przynosił. Był przybyszem własnego szaleństwa, którym się, z zasady, z nikim nie dzieli. Zaplątany w sieć (urojonych?) poszukiwań wypełniał jakąś zagadkową powinność miejskiej melancholii, której nie udało mi się rozwikłać, gdyż sam z powodzeniem się jej z oddali oddawałem. I swoim tempem, po pasach odchodził poza zasięg moich oczu. Ja zasuwałem firankę i powracałem do spraw niedokończonych. To był kretoszczur, wiedziałem już, że niczego dzisiaj nie zrobię.
Dziś spadł pierwszy śnieg. Czy dane mi będzie jeszcze spotkać zatrzymującego się właśnie przed zielonym światłem mojego Szczura, moje alibii na sprawy ze stołu? A może w nagrodę (za mityczną pracę, o której dowiemy się dopiero po śmierci naszej cywilizacji) dostał nowe szpony, by mógł wrócić do domu?
O blaszana Higiejo z kamienicy „Feniksa” miej brudnego Szczura, gdziekolwiek jest, w opiece.



poniedziałek, 17 listopada 2008

Chore tęcze


Chora tęcza zrobiła gimnastyczny mostek nad nocnym miastem. Pod koszulą coś delikatnie łaskotało, a ja zamiast śmiać się drżałem ze strachu. Na chorej tęczy jak na horyzoncie z różną częstotliwością pojawiały się żaglowce o brązowych kadłubach i białych żaglach. Marynarze na ich zalanych pokładach siedzieli oparci o najwyższy maszt i opowiadali sobie swoje żale, jak opowiada się wytarte dowcipy. Czułem coś jak krople cukru, że cichutko ześlizgują się po moich żebrach i zlewają w słodką rzekę. Po raz drugi czułem łaskotanie, ale i tym razem nie śmiałem się. Marynarze wstali i wyrzucili za burtę tego, kto opowiedział dowcip, którego nikt nie znał. I był jeszcze ktoś, kto to wszystko liczył.
Jak cierpliwy Trzmielojad, który obserwuje ruchy owadów, dzięki czemu lokalizuje ich gniazda, by następnie rozgrzebać je i pożreć. Żeruje wtedy nawet przez kilka dni, do pełnego nasycenia.
Najbardziej ze wszystkiego chciałem strząsnąć z siebie tę cieknącą wodę jak robią psy po kąpieli – na wszystkie strony i byle dalej. Niestety, leżąc nie mogłem się zdobyć na tak gwałtowny manewr. Leżałem w ogrodzie, w ciemnym miejscu przy płocie, gdzie z ziemii nie podnosi się rozkładających się jabłek. Tej nocy zamiast jasnych gwiad, z abysu ciemności wyłaniały się całymi ławicami świecące ryby głębinowe o przezroczystej skórze, plastikowych zębach i widocznym szkielecie. Z odwróconym zdziwieniem obserwowały mnie jakbym to ja nie one zamieszkiwał bezdeń najgłębszego rowu oceanicznego, w którą odważnie w 1960 roku zapuścił się Jacques Piccard. Ze szczytów świętych fortec wciśniętych w pustynię, na której kończył się piasek, patrzyły jak w kreskówkach powiększone szkłem oczy starożytnych uczonych. Później pojawiły się kobiety starannie zakrywające swoje piersi, a jedna z nich stojąc obrócona plecami do mnie oglądała mnie w swoim kieszonkowym lusterku (choć równie dobrze mogło to być jedno z tych lusterek rowerowych montowanych do kierownicy, a ona mogła jedynie karminować usta). Gdyby patrzyła dłużej dostrzegłbym odbicie jej twarzy i powiedział coś, ale rzuciła jedynie okiem i szybko odeszła. Tuż obok mojej głowy ktoś nieznanym mi głosem w znanym języku mówił coś i mówił nieprzerwanie tak długo, aż jego głos stawał się ciszą. A nie był nią. I był jeszcze człowiek, który przypominał Argusa, tyle że zamiast stu par oczu na głowie miał sto par czarnych dziurek od klucza, przez które podglądał. I byli inni, których zdolności nie zapamiętałem. Wszyscy prócz mnie wiedzieli. A im bardziej chciałem dowiedzieć się co, tym więcej opowiadano dowcipów. Wycięte z koła barw pasy bezpieczeństwa automatycznie zaciskały się na moich kończynach. Rzeczy szły zgodnie z projektem.
Wszystko działo się tak powoli i wszystkie tęcze tej nocy były do siebie tak podobne...

W tej chwili do pokoju weszła starsza kobieta, niosąc coś w rękach i z troską w oczach powiedziała łagodnie: "Rosół." Na łóżku położyła listek piramidonu.

czwartek, 9 października 2008

Powitanie jesieni


Zatrzymując się przed witryną jubilera wymarzyłem dla siebie naszyjnik z soli, który od razu zjawił się na mojej szyi. Byłem zachwycony. Chwyciłem go z admiracją z jaką admirał zabiera się za ster, kiedy dowodzi armadą. Nie był to szlagier sezonu, nie był też antyk ani straganowa pamiątka, raczej pewna kwestia, wyraz, jeszcze nie zdanie.
Wychodząc z ulicy (szedłem nią niezbyt długo, żeby tylko dojść do placu i być na czas, do dużego skośnego placu, którego delikatny spadek usypiał chód o tej wczesnej porze) zauważyłem jesień zerkającą zza budynku ratusza na mój nowy, najnowszy, piękny (będzie jeszcze czas żeby się o tym przekonać) naszyjnik z soli. Była pora śniadania, to i patrzyła łapczywie, choć wcale jej na nim ani na śniadaniu nie zależało, nie zależało jej na niczym i dlatego chciała go mieć do śniadania. Z opowieści (takich zresztą jak ta) wiedziałem, że to zły znak, ale cóż mogłem zrobić kiedy było po fakcie? Mogłem nawiać. Nie, nie mogłem uciec – nie ucieka się przed jesienią, zwłaszcza przed śniadaniem. Podszedłem więc bliżej, nie za blisko i stanąłem w odległości w jakiej zazwyczaj stoi się chcąc wywołać jak najlepsze wrażenie. Musiałem być cierpliwy, chodziło przecież o mój naszyjnik i być może o śniadanie. Żadne z nas ani drgnęło, ja stałem na placu, ona zerkała zza ratusza. Była piękna. Wschodziło słońce, otwierano restauracje. Ptaki okrążyły plac. Czytałem w jej myślach, ona miała zdolność czytania uczuć. Nagle, dla większej wygody i większego dramatu (tj. melodramatu) przysunięto znikąd dwa fotele i usiedliśmy, każde na swoim, choć wcale nie były nasze. Przynieśli je sekundanci-arbitrzy. Bum! Wkoło zebrali się gapie, bukmacherzy, magnetyzerzy, skrytobójcy, mali milionerzy, przemytnicy zdobionych szachownic i bierek z kości słoniowej, ci którzy mieli teraz oczekiwać na stacji przyjazdu krewnych, a zastali się tutaj, połykacze trucizn, właściciele siłomierzy w parkach rozrywki, powodowani gwiazdą trzej dygnitarze i ludzie prości, był też złożony z butelek, beczułki i lejka anioł z Edgara Poe, wszyscy amatorzy śniadań i soli. W tłumie zniknęło jedno dziecko i trzy pularesy.
No i proszę bardzo zabawa mogła zacząć się od nowa jak i tam gdzie się skończyła, a raczej tam gdzie ją przerwano. Na znak chorągiewki, której nie można było się doprosić, więc posłużono się starym beretem żebraka w zamian, zaczęliśmy. Miała przewagę, o tak, była sprytniejsza niż można było wnioskować jedynie po wyściubionym zza ratusza nosie, tak ustawiła fotel na którym siedziała żebym, chcąc mieć ją en face musiał usiąść pod słońce. Tego było już za wiele, ale nie oponowałem wszak i ja dobrze znałem stare Dicta Boelcke. Wyprostowałem się, byłem ciut wyższy i to mnie na tę chwilę uratowało - różnica wysokości.
Fotele zsunięto bliżej siebie, ceny podskoczyły. Nie mogłem uwierzyć, że nadal szło o sól, o śniadanie. Jak w tej piosence Sinatry, nie potrafiłem oderwać od niej oczu. Wyglądała jak Gabriela Chanel melancholijnie wtulona w swoją białą berżerę w której zwykła palić papierosy (gdybym tylko miał na swoim koncie Święto wiosny, miałbym ją, ją, nie berżerę).
Rzuciła na mnie wszystko co miała, z całej pary. Mgła skraplała się na naszyjniku. Wyglądało to na cios ostateczny, bo skoro nie mogła mieć kolii z soli nikt jej mieć nie będzie, tym bardziej ja, siedzący, struchlały, nieruchomy, wciśnięty w fotel przyniesiony przez nieznanych sekundantów o twarzach brudnych dzieci. Chciała rozpuścić to wszystko, zemocjonować, zmacerować, przepędzić, rozkochać. Zrobić z tego byle co, szmelc jakiś, zblagować, utopić, dać na postronek, na zawołanie. Byłem przerażony jej fachową determinacją. Po chwili znikła biała berżera, uroda pozostała. Kim była ta pewna siebie żałobnica?
Nieznacznie przechylając głowę, spolitowała mnie biedaka. Z zawadiacką miną złączonych warg wyczekiwała mojego ruchu. W pełni świadoma samej siebie, niewinnie (dokładnie tak żebym poznał) markowała swoje zdziwienie tym jakie wrażenie na mnie wywoływała. Energia z jaką siedziała dodawała jej urody, a we mnie stopniowała niepokój, mierzony wzratsającym pulsem. Była młoda, ja byłem młodszy (tą samą naiwną młodością jaką nieraz odczuwają starcy wobec swych niedojrzałych kochanek). Coraz mocniej czułem niewygodę zapadłego fotela, a widok ten - byłem pewien - sprawiał jej wymowną przyjemność. Dwoma palcami drapała obicie oparcia, tak jak się wabi kota. Patrzyła, nie robiła nic, była. Musiałem przygotować coś specjalnego i to szybko, jeszcze szybciej. Pogładziłem naszyjnik z soli, w którym najbardziej liczyły się przerwy, akapity, odległości między białymi ziarnami. Złapałem się za ucho i krzyknąłem wyrzucając w geście triumfu wolną rękę z wyciągniętym wskazującym palcem do góry: „Nie było jesieni”. Zapadła cisza jaka następuje po eksplozjach bomb wodorowych. Wygrałem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Puściłem ucho. Gapie i sekundanci zamilkli. Stali jak słupy, wryci. Ze skopiowanym z jej ust uśmiechem, leniwie smakując zwycięstwo podnosiłem się z fotela, kiedy rozległ się śmiech, jej. Śmiech oryginalnych ust, nawet nie śmiech gardłowy, ale chichot nosowy, odgłos podobny temu jaki wydają w locie trzymane u nas pod ochroną mewy śmieszki. Pobladłem – miałem powody, do tego byłem przed śniadaniem. Czekałem z niepokojem skrzyżowanych nóg, bo wiedziałem, że odpowiedź wzięła sobie na ambit. „To lata” - powiedziała pysząc się gracją swej negacji - "nie było". Ale nie o lot tu szło, a o niewzlot, o siad.
Moja kolej... Jej kolej... etc.
Nieszczęście tej satysfakcji zasadzało się nie w niej samej, a na innych rabatach, o których nie wiedziałem. Podświadomie plan mój zgodnie z planem nie powiódł się. Oczywiście był to pojedynek na śmierć i życie, ale jak to bywa między przeciwnikami równymi sobie, częstokroć przeradza taki w grę gorejących namiętności. Żadne z nas nie wiedziało, że armaty celowo muskają jedynie cel, zamiast bić weń z bezwzględnością takich pojedynków. Nie trafiała żebym ja mógł chybiać i odwrotnie. A skoro tak, nie będzie ani zwycięzcy, ani remisu nawet, bo nie będzie zakończenia. Będzie nieskończoność siedzeń, nieskończoność nie wstawań, niezmywalność pokerowego makijażu, nieszczęście trwania ścierpniętych kończyn i spoconej bielizny. Namiętność przerodzi się w farsę, w lichy stołówkowy farsz, fuszerkę nowicjusza, w pospolitą nudę, gdzie rumieńce pożądania zastąpią rumieńce klauna. Odejdą gapie. Ściemni się, ptaki okrążą plac.

Z dołu, spomiędzy spękanej gliny podchodzi sól, wylewa się, wykrusza, pęcznieje i pęka. Słodka sól, gorzka sól, sól kuchenna, jodowana, w beczkach i solniczkach, w posągach kobiet, w posagu mężczyzn, w białych pismach, w pierwiastkach, niesiona na plecach, na palcach, wożona na wozach i w wagonach, ważona w rękach i na wagach, smakowana na wargach, zawsze rozpuszczana, nigdy nie rozpuszczana, emska i karlsbadzka, sól attycka, barwna kąpielowa i surowa biała, spieniona i spokojna, do wszystkiego i zamiast wszystkiego, zdmuchnięta i w bryłach, ciężka nie do zdmuchnięcia, strukturalna i przypadkowa, w oku i na polach uprawnych. Jedno jej ziarenko (naukowo dowiedzione!) – tyle zostaje z człowieka po odjęciu od niego pustej przestrzeni między cząstkami elementarnymi, doczesność.
A ile jeszcze listów zostaje wysłanych w tej nigdy nie wypełnionej luce?

Jeśli się kto dobrze przyjrzy może zobaczy na stygnącym placu dwa fotele, dwa Baudelaire`owskie "wytarte fotele" w jednym jesień, w drugim mnie, wtedy dogłębnie, nie mniej więcej zrozumie dlaczego właśnie nie mogę być tutaj, ani nigdzie indziej, a tam tylko gdzie harcowników obowiązuje jeszcze stary zakaz wstawania.

wtorek, 8 kwietnia 2008

Dziennik okrętowy


o ....tu jesteś, tutaj.
Nic nie pamiętasz.

Butelka, która wpadła ci w dłonie. List:
Są miasta. Z wyglądu amebiczne, rozsypane w stada dziecięcych wrażeń, rozpisane na głośny zachwyt i cichy zmierzch. W miastach się podróżuje. Aliaż odległych obserwacji, niezdecydowanych jak busole na magnesie, anemicznie powiązanych ze sobą niczym więcej jak tylko dratwą przypadkowego (nie jedynego) świadka. Podróżuje. Bez ambicji i bez emocji, jakby przenosiło się skrzynie z amunicją. Bardziej nuda i bardziej acte gratuit, mniej więcej raz na nie wiadomo kiedy i nigdy nie wiedzieć dlaczego - uśmiech kogoś kto się śnił już po raz drugi. I podróżuje dalej. Gęsiego - za myślą: "La vie est variable aussi bien que l`Euripe" powstaje to wysypisko kolorowych pejzaży, jak nieleczone uczulenie na najważniejsze strony życia.
Tak więc witając Cię i żegnając zarazem, zapraszam do degustacji tych mirakli i obietnic, o których mowa na mapach z iksem.

Podróżny