piątek, 22 października 2010

...






koniec i figa. fago!















niedziela, 26 lipca 2009

Script kiddie

Niedziela wysoko zadrażniona chrypą królestwa siódmego podniebienia. Ekhm, ekhm! W niedzielę zawsze jest tak samo: po cichu szczypanie w pośladek, w udo, w ogóle szczypanie jakieś.
Dla bezpieczeństwa, dzień wcześniej (już wtedy!), należało zejść z ceny uczucia, kiedy pisk szalonej windy rozwiewał ulotne piaski i na schodach drobno rozsypywał je żółtą kaszą bzdur. Ale ja nie mogłem (a kto by?) się powstrzymać. Szedłem nimi zanurzony w modlitwie po kolana.
Nie mogłem nie układać tego, z tym się nie układać. Z łajdacką rozkoszą kradłem sprawy niepowtarzalne, żeby ktoś nie miał tego, co chciałem mieć i powtarzalne - żebym mógł mieć przynajmniej tyle, co ktoś. To zdarzało się tak często. I dla samych pozorów mówiono: „tak”, bo nikt nie dążył do zdjęcia maski. Maski są pożyczone, albo zmyślone.
Brałem więc te niedziele sobie do serca. Że niby lepsze. Lubiłem je za teoretyczny spokój dwóch dań (dzień wcześniejszy czciłem za deser!). A gdyby tak odwrócić kolejność? Morze przed sztormem lubi się spokoić dla zwiększenia efektu burzy. Na tej gładkiej karcie zapisana byłaby cała historia, co burzę nowa. Kolejno odlicz - jeden, dwa... kolejności nie da się odwrócić.
Słyszałem kiedyś, że szczęście idzie nisko, środkiem tygodnia. Kiedy gęba głodna tanich perfum. Ta odświętność nie wymaga dnia strojnego w tytuł per fum. Nie wymaga niczego prócz, normalnie, najgorszego gustu. Niektórzy są skłonni w to uwierzyć i żyć zgodnie z tą marszrutą, pomiędzy starą meblościanką a zapachem sznycla. Nie będąc w lepszej sytuacji, powodzenia krzyczę, jak się krzyczy: obiad stygnie!
Niedziela i smak miętusa z czerwonym zadziorem szminki, potem odwiedziny, po których trzeba wietrzyć mieszkanie, cały blok najlepiej. Ale dzień wcześniej... Jednak dzień wcześniej. Cudzymi fortelami przedostawałem się pod te twoje świątecznie wypucowane okna. Jednym ruchem wyrywałem twój czerwony portfel sklecony z przyspieszonego pulsu i wypłacałem z niego pensję jak własną. Bez sprzeciwu, bez hasła, dłonią, która nie była moją, zmyśloną. Nikt wtedy nie pamięta o niedzieli, jak o konsekwencjach. Cel, pal! Pierwsza salwa nakrywa cel. Abordaż! Darz bór, na zdrowie! Nasze zdrowie. Noc jest długa.
Każdy szuka czegoś dla siebie: w słowie niezmąconym, w cieple zbliżonych twarzy, w powtórzeniach zawsze nowych, w oczach zamkniętego sprzeciwu, we wspólnym do pięt wzrastaniu. I dopiero, kiedy zejdzie na to, że wszystko jedno, można wznieść się cicho, delikatnie na piórkach do tego, co na początku, kiedy żaden tydzień, żadne maski, miętusy czy sznycle. Dlatego właśnie wziąłem rozbieg do skoku...
Wolny jest ten bez więziennej kuli u nogi, ale żeby przeskoczyć ów parów, trzeba być szybkim i na powrót dopiąć całą cytadelę przyzwyczajeń i złych nawyków.

wtorek, 30 czerwca 2009

Od tygodnia

Od tygodnia przez niebieski durszlak nieba sączy się żar na moją biedną głowę. Ogień gwiżdże z niedomkniętych ust i nie można poczuć zimna prócz słodkawej zapowiedzi pocałunków. To widać.
Po chwili pogoda klaruje się ukazując górskie rzeki pełne kamieni i ryb. A ona złodziejskim przemknięciem kładzie stopy na stopniach – odbłyskach blaszek, które podpływają do niej jakby była panią tych wód, czy kimś w tym rodzaju. I idzie (z olimpu przez płotki) na drugą stronę, zbyt delikatnie, tak jak może się podobać (wszyscy zgodni), znajdując po drodze (spodem nadgarstków) dotyk tuż na zewnątrz bioder ocieranych o brzęk (niesionych z troską pełną drogocennych kamieni) wiader. Wreszcie kuca (i ociera czoło wierzchem nadgarstka). Do blaszanej miednicy, która leży tam od dawna, przesypuje (tak jak przesypuje się owoce), to co przyniosła. Przemywa oczy wodą (tak jak przemywa się owoce przed pieczeniem placka). Wszystkie w jednym kolorze.
Wewnątrz starego miasta, które rozwija podwójne skrzydła ważki, stoję i obracam głowę po kryjomu wyłupionych oczu. Pod brewką szybko, jak drób zapędzany w sen, ciemnieje po horyzont ślepy (głupi) sęk. Nie widzę już drzewa, które strącił piorun, ulicy sprzed momentu, ani nikogo sprzed lat. Ani brzegu, przy którym najbiedniejszy grzał się rybak, biorąc ryby z prądem rzeki.
Od tygodnia przez niebieski durszlak nieba sączy się żar na moją biedną głowę.

czwartek, 30 kwietnia 2009

Delegacja

- Czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytała i chyba naprawdę zależało jej, żeby poznać odpowiedź.
- Jestem w delegacji – usłyszała wyraźnie.
- To prawda? – zaciekawienie rozszerzyło jej nozdrza, nastawiła pięknych uszu.
- Tak – i po chwili dodałem – jestem w delegacji żebraczej.

[Czasem, usiłując wydobyć się z letargu spraw (o)statecznych wychodziłem, jak wychodzi się po chleb, albo szukać pracy, w stronę miasta przekonany, że tam czegoś ważnego szukać powinienem. Szedłem długo, ale zawsze kończyło się tak samo niezręcznie i wracałem do siebie z pełnymi rękoma pustych konkretów. Potem, jak roczniaki cierpiałem czkawkę od naporu świata i padałem śmiertelnie wyczerpany dniem jak jętka jednodniówka (okres larwalny może trwać do kilku lat) na parapet wieczorem. Ileż było takich wieczorów.
Patrzyłem.
W oknie, pomiędzy płomieniami pelargonii była twarz z papierosem, która przewróciwszy oczy jak brzydki owad, zgasła przed niedopałkiem. Poniżej kobieta, co żuła gumę jak te barmanki z podrzędnych knajp, nie zamykając ust, bo tak jest zalotniej. I obok niej jej jego w brudnych lakierkach jak składał usta, kiedy niemo czytał wiadomość z telefonu. Potem faceta, co trzymał za pazuchą małego jamnika, bo pomylił lato z zimą. Albo tamtego zgarbionego człowieka, który znosił do domu puste drewniane skrzynie, bo uroił sobie zamorskie podróże. Podchodziłem do nich na odległość pojedynczego życia. Bliżej. Ale bliżej były już inne legendy. I można już było nie patrzeć.
Rzadko kiedy widuje się kobiety niewidome, zbyt często natomiast ślepe na następstwa furii wróbla. Każde skrzyżowane włókno w płaszczu pod którym spałem było taką kobietą, a kawalerskie ułożenie człowieka i języka, do jego zapomnienia we wszystkich gębach włókien pozwalało na chwilę zgody, na zagadanie, na podrobienie waluty dnia (rozsypany bilon drgawek) w papier.
Na pordzewiałej balustradzie diabelskiego mostu (w każdym mieście jest taki) wygrywałem pieśń na nudę. Wywabione muzyką pojawiały się, mieszkające między strunami harfy, pająki. Każdy z nich miał dla mnie radę i udzielał jej z przejęciem, bujnymi gestami komiwojażera. Dla ich bezbrzeżnej mądrości wyniesionej ze szlachetnego umiłowania do obserwacji rzeki, byłem jak Długość Plancka - najmniejsza jednostka długości mająca sens fizyczny. I nogi miałem tylko dwie. Stąd pozwalały sobie na śmiech ze mnie (po kryjomu obawiając się jednak, że mogę podłożyć kiedyś komuś świnię jak podkłada się bombę). W pewnym sensie moja podróż była opowieścią o rzece, ale nie przekonałbym o tym ani jednego pająka, nawet gdybym był jak te pierwsze zwierzęta, które przeżyły lot na orbitę i wróciły na Ziemię – Biełka i Striełka. Tylko za skarby świata mógłbym zaskarbić sobie ich uznanie, ale lepiej już chyba kupować na 1 maja przekwitłe w kwietniu tulipany.
Ułan? Nawet nie szabla, nie klinga nawet, a drobny porte-épée - frędzelka na taśmie przyczepionej do rękojeści. Nigdy nie schowany, zawsze za ciosem, wystawny w czasie pokoju i zbędny na wojnie. I dopóki nikt nie zadawał pytań zabawa szła naprawdę przednie, ze mną na przedzie. A w tym byłem niezawodny, jak nieczuły na grawitację szwajcarski mechanizm Tourbillon.
To była właśnie ta wyczerpująca delegacja, w której przed siebie pchałem wózek z rupieciem.]

- Ach! – żachnęła się i prysnęła tak szybko jak jej ciekawość.

czwartek, 29 stycznia 2009

Szmugiel king

Mam w zwyczaju zapamiętywać to, co mówią ludzie. Najczęściej te nieważne sprawy rzucone mimochodem w przedpokoju. Poźniej, w innym już miejscu przypominam je w ciemno, by podbić stawkę rozmowy. Przyklejam język do maski i wchodzę w nowe warunki. To kant, ale ledwo widać. Na stołach dopalają się świeczki, a ponad nimi rozpalają rumieńce. Po chwili i ja nie widzę. Jestem już tam, w środku i mówię rzeczy chętne uszom. Blefem milczka jest gawęda. I tym sposobem nakręcam ruszt maszyny do ciągłego ćwierkania. Zwinny hokus-pokus, który kusi (w tym jest lepszy od zwykłej abrakadabry). A magia trwa dopóki ciemno. A potem jest już tylko głośniej, byle zagłuszyć niebezpieczeństwo dziury w podłodze, w całym. Byle się szczelnie ukryć za gadaniną, okopać, ogłosić. Co za różnica czy tajemnica leży w ciszy czy w krzyku i jego dusznych monologach. Oszust, że go oszukają najbardziej się boi. I dlatego po krzywych szynach równoleżników, uzbrojonym po zęby w usta eszelonem, wysyłam na czarny rynek coraz większą kontrabandę słów. Wałkuję to wkoło. Niestety dochodzą mnie słuchy, że tory już przebyte rozebrali rewolucjoniści i zbieracze złomu. Chcąc więc uniknąć wykolejenia i zdemaskowania szybko przesiadam się na koślawe południki. Te mijają Wyspę Niedźwiedzią, stację arktyczną Zebra, by zwęzić się w okolicach Spitsbergenu i popędzić dalej za granicę lodu stałego, do najdłuższych nocy polarnych. Działanie zupełnie odwrotne niż z kanarkiem. Płachtę na klatkę zakłada się żeby był cicho, a tu im ciemniej tym głośniej. Dobrze, że on nie rozwydrzony nadto, bo trzeba by mu kark ukręcić, żółty kogel-mogel (za poetą: "szarlatanów nikt nie kocha").
Wszystkim nowopoznanym przedstawiam się Atanazy, tak samo jak robili to w szalonych latach dwudziestych wąsaci mistyfikatorzy.
Ale cóż, ratuję własną skórę jak Jan Hanasz, astronom (ten od ekscesu hakerskiego o nazwie "Telewizja Solidarność"). Kiedy podczas personalnej rewizji SB znalazła przy nim dyskietkę ze schematem aparatury nadawczej musiał się jakoś z tego wykpić. Musiał dać kanta. Lubię myśleć, że powiedział nierozganiętym w kwestiach technicznych funkcjonariuszom, iż trzymają w ręku nowy rodzaj kafla łazienkowego i sami powinni kupić trochę, bo już się kończą. Udało się. Mnie też się na ogół udaje. Na ogół, bo nie zawsze, zwłaszcza na dłuższą metę.
Tak musi wyglądać "mój czas". Szczególnie, że wiadomo o mnie niewiele. Tyle, ile się wie na temat późniejszych losów serwetek, którymi wycierane są z resztek mszalnego wina kielichy w kościele.
Ale zawsze kiedy o tym myślę przypomina mi się ta nieszczęsna afera naszyjnikowa. Koniec końców zeszło na to, iż mąż Joanny de Valois, hrabiny de La Motte zbiegł z kontynentu do Londynu z piękną kolią zwaną "klejnotem dla królów". Tam w rytm rybitwich ostrych „kik-kik-kik” rozchodzących się nad Tamizą wydłubywał brylanty z klejnotu i sprzedawał je pojedynczo, po zaniżonych cenach.
Ech, cała ta rzecz do zmiany, nie do zmiany. Miał rację Jan Nowicki, kiedy w jednym z filmów mówił: „Szu? Szu to jest myślenie.”

niedziela, 18 stycznia 2009

Rel(n)ikt

Dzisiaj na ulicy pokazywano mnie palcem. Ktoś nawet wrzeszczał: „To on, to on, poznaję, on przeniósł się w czasie.” No i wywrzeszczał to na dobre, bo z miejsca wszyscy uwierzyli na słowo. I rzuciły się ręce, złapały mnie palce, za nic, za wszystko co miałem i wtrąciły do muzeum zupełnie jakby ktoś brał komedię Majakowskiego serio.
Uzbrojeni po zęby szyldwachowie otworzyli drzwi i wepchnęli mnie brutalnie do środka nie oglądając się na nic i na nikogo, nawet na tamte dwie turystki, co nie miały o całej sprawie żadnego pojęcia, ani opinii. Były to dwa magnesy przypominające Brigitte Bardot (w inicjale BB) i Claudię Cardinale (w inicjale CC). Mógł być tam trzeci, też całkiem zgrabny w inicjale, ale akurat go nie było. Kazali mi pod ścianę, szybko. „Idź, idź i stój tam jak ci dobrze” – krzyknęli i mogło wydawać się nawet, że po niemiecku, ale na szczęście tak nie było i trochę się uspokoiłem. Odpowiedziałem stanowczym tonem: „Wcale nie jest mi dobrze tam stać”. „Zamknij się, bo przerobimy cię na wiersz” – zagrozili. Nie wiem, co to mogło w praktyce oznaczać, ale to chyba nic miłego, kiedy z człowieka wiersz chcą zrobić. „Przynajmniej wolny” – odpowiedziałem, bo choć jestem w miarę uczuciowy to nie zniósłbym bycia takim sonetem. Zresztą zawsze źle się czuję, kiedy odbiera mi się wolność. Gdyby jeszcze zechcieli tak przerobić te dwa magnesy na wiersze razem ze mną, to może dałoby się to jakoś przeboleć. Ale gdzie tam.
Chcieli mnie złamać, ale byłem jak statua znienawidzonego dostojnika. Robotnicy wykonali ją z gipsu zamiast spiżu, licząc, iż rozpuści się przy pierwszych deszczach. Ale nic z tego – wiadomo, stare budownictwo. Stałem. Zgoda, powiedzmy, że przez krótką chwilę przeszło mi przez myśl, że mogłem się pomylić jak ta ćma (późniejszy bug, czyli błąd albo podsłuch) wklejona do dzienniczka, która z szafą pomyliła prymitywny komputer Harvard Mark II i spiekła jego i się pomiędzy gołymi przewodami przekaźnika. Trzymałem się jednak swojej wersji: należę do czasów, które mogę odczuć na własnej skórze (co dla niektórych ludzi zawsze oznacza jedno - teraźniejszość).
No więc stoję z jednej nogi na drugą, a gdyby im się jednak udało mnie przerobić, to z jednego wersu na drugi wers. I stoję, bo nikt nie wydał dalszych instrukcji, nikt nie wydał się na tyle miły, by to zrobić, mimochodem i półgębkiem przynajmniej. „W przyszłości obserwować będziemy postępującą atrofię dobrych manier” prognozowano w przeszłości, ale zawsze jest tak samo. Ja tymczasem byłem pierwszym, który uprawiał stanie na czas. Było to jedną z najciekawszych jego strat (tzn. czasu), bo wiedziałem, że nigdy nie wprowadzą tego na żadne zawody. A stać trzeba było. Bez mazgajstwa.
Wreszcie rozkazano mi stać wyprostowanym pod ścianą (co też czyniłem już od jakiegoś czasu, ale nieoficjalnie) pod groźbą odesłania mnie w czasy, których nienawidziłem, albo odesłania do ciemnego magazynu, w którym stać miałbym przodem do ściany bez możliwości oglądania magnesów.
Otóż, jak mnie poinformowano, wzięto mnie za dawnego anioła-szpiega, co wywnioskowano z mojego przebrania, które nie było przebraniem, a moim ubraniem, i to nawet nie całkiem starym, ale nie od dziś wiadomo, że przebranie rządzi się innymi kategoriami. Miałem też stary naręczny zegarek – cyk, cyk, tik, tik, i choć nie mógł być dobrym kamuflażem, za taki go wzięto. Potem poszło z górki.
Spóźniony wyrok brzmiał: „Człowiek, który udaje inne czasy w naszych czasach skazany zostaje na dobór ubrań z szafy teraźniejszości." Struchlałem, bo wydawało mi się, że słyszę "topór" i "szafot". A ja bardzo lubiłem moje ubranie. Co więcej, byłem przekonany o jego stosowności tutaj i teraz. Ale nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Pozory ubioru były przejrzystym dowodem.
Argumenty były po ich stronie, ale po mojej były tamte dwie turystki, których nie da się zapomnieć. Gdybym był związany one przecięłyby więzy, gdyby mnie zakneblowano wyciągnęłyby skarpetę z moich ust i przystawiły do nich swoje usta, albo podały im wody, a gdybym był na pustyni nieprzytomny to też one podałyby mi wody i mógłbym wymyślać tysiące sytuacji w których mnie ratują (nie tylko przy pomocy wody). A wszystko dlatego, że maniery (znów woda) wciśnięte w ubiór anioła-szpiega ceniły ponad czas. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało, ale zdaje się, że chciały mnie chronić jak zagrożone wyginięciem zwierzaki, na które zbiera się pieniądze wśród uczestników balów z wyższych sfer. Tak więc wzięty pod ochronę przez dwa magnesy udało mi się zbiec.
Liczyłem, że będąc tam, gdzie wydawało mi się jest moje miejsce wszystko jakoś się ułoży. Ale nawet, nie pasując do swoich czasów, bardziej nie pasowałem do czasów, które można było odczytać z mojej twarzy. Dwa magnesy zorganizowały mój przerzut do moich czasów. Płakały przy pożegnaniu, ja też trochę, bo nie mogłem im powiedzieć, że wrócę. Obiecałem od razu po powrocie napisać. Adres miałem: przeszłość. Ostatni raz podały mi wody.
I kiedy wszyscy wierzyli we własne czasy, nikt nie chciał uwierzyć, że to przejściowe.

czwartek, 11 grudnia 2008

Paradoks zegarów

Za twoim krokiem chciałbym się przejść białą ulicą, zimą, kiedy oddech się w rękach chowa. I ręką chowaną w kieszeni pełnej zachwytu, pełnej kul ze złota i nic nie wartego niklu, kiedy pęknie krzywizny tłumionego krzyku zasuwa, pożegnać chciałbym na niej krok twój kapłański raz na zawsze, na nigdy. 
Pod mostem jak kry, łabędzie po rzece szły za drobinami. Te nie odlecą.
W gorączce wódki i węgla silnej jak antybiotyk spowity w młodość, obojętny jak czad, boso przechodzę rozżarzone miasta nocą. Z daleka widzę błyszczący, stuwatowy kwiat. A pod nim ciebie owiniętą wzdłuż łodygi, jak usiłujesz zatańczyć swoje racje, które jeszcze niedawno miały rację bytu. Kwiat jest twój.
Nie odczekuj minuty przed odjazdem - czy w dorobku drogi postoje najciekawsze? Kolor ze zdjęć to szelest zbędnych przystanków, przebiegłych jak temperatura na pustyni. Spójrz tylko, jak słowa tamtych, co przystają powiązać obietnic sznurowadła, zaziębłe od ust odsuwa szlifem podobnym do światła Jubiler niemowa.
Odkąd nie śpimy już pod padłymi liśćmi srebrzystej śliwy znam omen wystawnego manekina, który sztywno z witryny przepowiada nam: przyszłość ma sześć numerowanych ścian!
Jak łuk elektryczny moje słowo do ciebie się nagina, prężąc w ostry wiraż cięciwę. Hukiem wystrzałów przed końcem roku przewala się na wietrze i drży jak żebrak patrzący na ciepły kąt w biedzie. I strzela wprost. Prosto, że prościej się nie da.
W podróży pozostań nierozpoznany, w nią nie zabiera się żadnych imion. Tępym nożem odkrój podpis ten:
+
Wysocy śpieszą się, szybcy się późnią. Wolniejsi umrą szybciej! Z pękniętego naczynia ulatnia się piach. Strzelają petardy oczu.


sobota, 22 listopada 2008

Szczury skupienia


Ilekroć dawne niedopełnione obowiązki zamierzały obiecać mnie na dłuższy czas wątpliwym wygodom krzesła z oparciem i stołowi zawalonemu solidnie wszystkim tym, co odłożone na ostatnią chwilę czekało właśnie mojej uwagi, z całą mocą moich mięśni i chęci starałem się, używając najzręczniejszych i tych dotąd przeze mnie niewykorzystywanych wybiegów, odprawić je bez kwitka, na jakąś inną, późniejszą porę (kto tego nie przezy, kto o tym nie czytał?). Wysiedlałem je zazwyczaj starannie na następny numer rocznego kalendarzyka ze złotawym nadrukiem RUCH na celofanowej obwolucie. Tamtego dnia jednak szczelnie zawarowany gęstą palisadą wzniesioną z owych niedokończonych spraw, musiałem oddać się im bez reszty, poświęcić, w nich zapomnieć, zakończyć je jak najszybciej, raz na dłuższy czas. Żadnych wykrętów. Niestety długie siedzenie redukowało mnie do zmęczenia, a im bardziej czułem się zmęczony tym bardziej zawadzałem przedmiotom, które dawały mi odczuć swoje rosnące zniecierpliwienie. Coś się rozlało na blacie stołu i powoli wsiąkało w obrus, coś upadło i rozlało się na podłodze. Ja też chciałem zaraz za nimi, korzystając z ogólnej nieuwagi, tymczasowego karnawału, śmierci króla, rozpusty królowej, prędko rozlać się, gdziekolwiek, tutaj choćby, a co!, a już!, ale miałem swoją robotę niedokończoną i nie mogłem, to znaczy mogłem, ale nie wypadało mi, przynajmniej teraz, tuż po nich, hej do zabawy, o nie. Musiałem się skupić. I tak pilnie skupiałem się na dokończeniu spraw najbliższych ważkością, że zdziwiony budziłem się ze wzrokiem wlepionym w okno wciśnięte w ścianę po lewej stronie stołu. (Na chwilę, prawdziwą minutkę od tematu odbijając bez dryfu, muszę z obawą stwierdzić, że w tej przeciągłej sytuacji musiałem nieco przypominać biednego Emeryka Sobla z Człowieka w oknie – oby nie. W rogach tej książki czuwa diabeł. Proza Uniłowskiego jest depresyjna z powodu jakiegoś braku literackiego. To, w jaki sposób mu ona nie wyszła najbardziej przygnębia mnie i najbardziej pociąga. Z mroku wylewa się czerń, wypływa z brudu i niechlujności tych podłych i zatłuszczonych opowiadań. Ona też się rozlewa. 59 sekunda.) Miałem wtedy niesmaczne poczucie jakie towarzyszy przebudzeniu w autobusie (a może i wszelkim przebudzeniom), kiedy nie wiadomo czy się chrapało, czy mówiło przez sen, czy uroniło nieco śliny z kącika obluzowanych grawitacją ust. Tutaj, w pokoju przynajmniej działo się to bez świadków. W zasadzie to nie mogę zaręczyć, że wtedy obudziłem się sam z siebie, świadomie, to raczej pewien obraz, ruchomy, więc może bardziej film, jego aktor. Był to film niemy, ale kolorowy. Chwilowa przeczulica od mocnej kawy? Podszedłem do okna. Odsunąłem nieznacznie firankę i zacząłem śledzić ją wzrokiem. Był to kretoszczur.
Szedł pokracznie, ale szybkim tempem. Zrazu, kiedy go widziałem po raz pierwszy pomyślałem o nim jak o czymś w rodzaju Nessie czy Diabła z New Jersey - nieistniejącej (poza kilkoma wyobrażeniami) kryptydy, którą chce się widzieć tak mocno, że zjawia się sama z mocą kłopotliwego fantu. Stworzenie miejskie, którego nie płoszą klaksony aut. Nieznany gatunek, anomalia genetyczna, okienne urojenie?
Brudny, w burym swetrze, który bardziej pasował do stresu niż do deszczu czekał na drugie zielone światło. Pierwsze zawsze omijał, dawał mu się wyświecić, brał drugą szansę, nie był łapczywy, nie był cierpliwy, był podejrzliwy. A może to strach, jego kreci strach, strach parobka przed panem, furmanki przed tramwajem, proroka przed przepowiednią? Nie szedł trotuarem, ale sunął nim, jakby nadal był pod ziemią. Nie zapominał o swojej burej kryjówce, o kolorze swojej skóry w kolorze swojej kryjówki, w kolorze swetra. Istniał po kryjomu, schodził z drogi, z oczu, schodził swoje stare buty. Należał całkowicie do tej swojej codziennej drogi. Przyzwyczajał wszystko i wszystkich do siebie, tak że po jakimś czasie przestawał być widoczny. Znikał jak słup z ogłoszeniami, słupki złączone łańcuchem, w łańcuchu ludzi, nie istniał jak znak drogowy dla pieszego. Pomijano go przez nawyk. Żebraka widać dopiero po jego wyciągniętej dłoni. On jej nie wyciągał. Nie wałęsał się jak inni jałmużnicy, nie kręcił się jak oni w kółko, nie stawiał kroków sumujących ból całego kreciego życia i wszystkich krewnych. Nie żebrał, by po odmownym geście głową iść jeszcze chwilę za oddalającą się szybko ofiarą w ogarniającej, niezapełnionej zrozumieniem znaczenia słowa „nie”, pustce. Pomimo wszelkich pozorów był inny niż oni - był rozlany. Był sam. Res nullius. Sprawiał wrażenie jakby właśnie szedł dokądś, pochylony w przód, węszył. Nie przyglądał się życiu, nie ponaglał go, jak gdyby rzeczywistość dokoła niego nie miała miejsca, a on nadal był w swoim tunelu i nie było potrzeby rozglądania się na boki, nie było niczego czemu można było się dziwić. Nie widziałem nigdy, żeby pił czy palił, jak zwierzę nie potrzebował używek. Cykliczność pojawiania się Szczura, wlewania się jego rozlanej postaci w mój wąski widok z okna nadawała specjalną rangę chwili (z mocą znaku analogiczną do zaćmienia słońca, czy spadającej gwiazdy dla pierwotnych). Szczur był tu z jakiegoś nieznanego mi powodu i nigdy nie zrozumiałem wiadomości, którą przynosił. Był przybyszem własnego szaleństwa, którym się, z zasady, z nikim nie dzieli. Zaplątany w sieć (urojonych?) poszukiwań wypełniał jakąś zagadkową powinność miejskiej melancholii, której nie udało mi się rozwikłać, gdyż sam z powodzeniem się jej z oddali oddawałem. I swoim tempem, po pasach odchodził poza zasięg moich oczu. Ja zasuwałem firankę i powracałem do spraw niedokończonych. To był kretoszczur, wiedziałem już, że niczego dzisiaj nie zrobię.
Dziś spadł pierwszy śnieg. Czy dane mi będzie jeszcze spotkać zatrzymującego się właśnie przed zielonym światłem mojego Szczura, moje alibii na sprawy ze stołu? A może w nagrodę (za mityczną pracę, o której dowiemy się dopiero po śmierci naszej cywilizacji) dostał nowe szpony, by mógł wrócić do domu?
O blaszana Higiejo z kamienicy „Feniksa” miej brudnego Szczura, gdziekolwiek jest, w opiece.



poniedziałek, 17 listopada 2008

Chore tęcze


Chora tęcza zrobiła gimnastyczny mostek nad nocnym miastem. Pod koszulą coś delikatnie łaskotało, a ja zamiast śmiać się drżałem ze strachu. Na chorej tęczy jak na horyzoncie z różną częstotliwością pojawiały się żaglowce o brązowych kadłubach i białych żaglach. Marynarze na ich zalanych pokładach siedzieli oparci o najwyższy maszt i opowiadali sobie swoje żale, jak opowiada się wytarte dowcipy. Czułem coś jak krople cukru, że cichutko ześlizgują się po moich żebrach i zlewają w słodką rzekę. Po raz drugi czułem łaskotanie, ale i tym razem nie śmiałem się. Marynarze wstali i wyrzucili za burtę tego, kto opowiedział dowcip, którego nikt nie znał. I był jeszcze ktoś, kto to wszystko liczył.
Jak cierpliwy Trzmielojad, który obserwuje ruchy owadów, dzięki czemu lokalizuje ich gniazda, by następnie rozgrzebać je i pożreć. Żeruje wtedy nawet przez kilka dni, do pełnego nasycenia.
Najbardziej ze wszystkiego chciałem strząsnąć z siebie tę cieknącą wodę jak robią psy po kąpieli – na wszystkie strony i byle dalej. Niestety, leżąc nie mogłem się zdobyć na tak gwałtowny manewr. Leżałem w ogrodzie, w ciemnym miejscu przy płocie, gdzie z ziemii nie podnosi się rozkładających się jabłek. Tej nocy zamiast jasnych gwiad, z abysu ciemności wyłaniały się całymi ławicami świecące ryby głębinowe o przezroczystej skórze, plastikowych zębach i widocznym szkielecie. Z odwróconym zdziwieniem obserwowały mnie jakbym to ja nie one zamieszkiwał bezdeń najgłębszego rowu oceanicznego, w którą odważnie w 1960 roku zapuścił się Jacques Piccard. Ze szczytów świętych fortec wciśniętych w pustynię, na której kończył się piasek, patrzyły jak w kreskówkach powiększone szkłem oczy starożytnych uczonych. Później pojawiły się kobiety starannie zakrywające swoje piersi, a jedna z nich stojąc obrócona plecami do mnie oglądała mnie w swoim kieszonkowym lusterku (choć równie dobrze mogło to być jedno z tych lusterek rowerowych montowanych do kierownicy, a ona mogła jedynie karminować usta). Gdyby patrzyła dłużej dostrzegłbym odbicie jej twarzy i powiedział coś, ale rzuciła jedynie okiem i szybko odeszła. Tuż obok mojej głowy ktoś nieznanym mi głosem w znanym języku mówił coś i mówił nieprzerwanie tak długo, aż jego głos stawał się ciszą. A nie był nią. I był jeszcze człowiek, który przypominał Argusa, tyle że zamiast stu par oczu na głowie miał sto par czarnych dziurek od klucza, przez które podglądał. I byli inni, których zdolności nie zapamiętałem. Wszyscy prócz mnie wiedzieli. A im bardziej chciałem dowiedzieć się co, tym więcej opowiadano dowcipów. Wycięte z koła barw pasy bezpieczeństwa automatycznie zaciskały się na moich kończynach. Rzeczy szły zgodnie z projektem.
Wszystko działo się tak powoli i wszystkie tęcze tej nocy były do siebie tak podobne...

W tej chwili do pokoju weszła starsza kobieta, niosąc coś w rękach i z troską w oczach powiedziała łagodnie: "Rosół." Na łóżku położyła listek piramidonu.

czwartek, 9 października 2008

Powitanie jesieni


Zatrzymując się przed witryną jubilera wymarzyłem dla siebie naszyjnik z soli, który od razu zjawił się na mojej szyi. Byłem zachwycony. Chwyciłem go z admiracją z jaką admirał zabiera się za ster, kiedy dowodzi armadą. Nie był to szlagier sezonu, nie był też antyk ani straganowa pamiątka, raczej pewna kwestia, wyraz, jeszcze nie zdanie.
Wychodząc z ulicy (szedłem nią niezbyt długo, żeby tylko dojść do placu i być na czas, do dużego skośnego placu, którego delikatny spadek usypiał chód o tej wczesnej porze) zauważyłem jesień zerkającą zza budynku ratusza na mój nowy, najnowszy, piękny (będzie jeszcze czas żeby się o tym przekonać) naszyjnik z soli. Była pora śniadania, to i patrzyła łapczywie, choć wcale jej na nim ani na śniadaniu nie zależało, nie zależało jej na niczym i dlatego chciała go mieć do śniadania. Z opowieści (takich zresztą jak ta) wiedziałem, że to zły znak, ale cóż mogłem zrobić kiedy było po fakcie? Mogłem nawiać. Nie, nie mogłem uciec – nie ucieka się przed jesienią, zwłaszcza przed śniadaniem. Podszedłem więc bliżej, nie za blisko i stanąłem w odległości w jakiej zazwyczaj stoi się chcąc wywołać jak najlepsze wrażenie. Musiałem być cierpliwy, chodziło przecież o mój naszyjnik i być może o śniadanie. Żadne z nas ani drgnęło, ja stałem na placu, ona zerkała zza ratusza. Była piękna. Wschodziło słońce, otwierano restauracje. Ptaki okrążyły plac. Czytałem w jej myślach, ona miała zdolność czytania uczuć. Nagle, dla większej wygody i większego dramatu (tj. melodramatu) przysunięto znikąd dwa fotele i usiedliśmy, każde na swoim, choć wcale nie były nasze. Przynieśli je sekundanci-arbitrzy. Bum! Wkoło zebrali się gapie, bukmacherzy, magnetyzerzy, skrytobójcy, mali milionerzy, przemytnicy zdobionych szachownic i bierek z kości słoniowej, ci którzy mieli teraz oczekiwać na stacji przyjazdu krewnych, a zastali się tutaj, połykacze trucizn, właściciele siłomierzy w parkach rozrywki, powodowani gwiazdą trzej dygnitarze i ludzie prości, był też złożony z butelek, beczułki i lejka anioł z Edgara Poe, wszyscy amatorzy śniadań i soli. W tłumie zniknęło jedno dziecko i trzy pularesy.
No i proszę bardzo zabawa mogła zacząć się od nowa jak i tam gdzie się skończyła, a raczej tam gdzie ją przerwano. Na znak chorągiewki, której nie można było się doprosić, więc posłużono się starym beretem żebraka w zamian, zaczęliśmy. Miała przewagę, o tak, była sprytniejsza niż można było wnioskować jedynie po wyściubionym zza ratusza nosie, tak ustawiła fotel na którym siedziała żebym, chcąc mieć ją en face musiał usiąść pod słońce. Tego było już za wiele, ale nie oponowałem wszak i ja dobrze znałem stare Dicta Boelcke. Wyprostowałem się, byłem ciut wyższy i to mnie na tę chwilę uratowało - różnica wysokości.
Fotele zsunięto bliżej siebie, ceny podskoczyły. Nie mogłem uwierzyć, że nadal szło o sól, o śniadanie. Jak w tej piosence Sinatry, nie potrafiłem oderwać od niej oczu. Wyglądała jak Gabriela Chanel melancholijnie wtulona w swoją białą berżerę w której zwykła palić papierosy (gdybym tylko miał na swoim koncie Święto wiosny, miałbym ją, ją, nie berżerę).
Rzuciła na mnie wszystko co miała, z całej pary. Mgła skraplała się na naszyjniku. Wyglądało to na cios ostateczny, bo skoro nie mogła mieć kolii z soli nikt jej mieć nie będzie, tym bardziej ja, siedzący, struchlały, nieruchomy, wciśnięty w fotel przyniesiony przez nieznanych sekundantów o twarzach brudnych dzieci. Chciała rozpuścić to wszystko, zemocjonować, zmacerować, przepędzić, rozkochać. Zrobić z tego byle co, szmelc jakiś, zblagować, utopić, dać na postronek, na zawołanie. Byłem przerażony jej fachową determinacją. Po chwili znikła biała berżera, uroda pozostała. Kim była ta pewna siebie żałobnica?
Nieznacznie przechylając głowę, spolitowała mnie biedaka. Z zawadiacką miną złączonych warg wyczekiwała mojego ruchu. W pełni świadoma samej siebie, niewinnie (dokładnie tak żebym poznał) markowała swoje zdziwienie tym jakie wrażenie na mnie wywoływała. Energia z jaką siedziała dodawała jej urody, a we mnie stopniowała niepokój, mierzony wzratsającym pulsem. Była młoda, ja byłem młodszy (tą samą naiwną młodością jaką nieraz odczuwają starcy wobec swych niedojrzałych kochanek). Coraz mocniej czułem niewygodę zapadłego fotela, a widok ten - byłem pewien - sprawiał jej wymowną przyjemność. Dwoma palcami drapała obicie oparcia, tak jak się wabi kota. Patrzyła, nie robiła nic, była. Musiałem przygotować coś specjalnego i to szybko, jeszcze szybciej. Pogładziłem naszyjnik z soli, w którym najbardziej liczyły się przerwy, akapity, odległości między białymi ziarnami. Złapałem się za ucho i krzyknąłem wyrzucając w geście triumfu wolną rękę z wyciągniętym wskazującym palcem do góry: „Nie było jesieni”. Zapadła cisza jaka następuje po eksplozjach bomb wodorowych. Wygrałem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Puściłem ucho. Gapie i sekundanci zamilkli. Stali jak słupy, wryci. Ze skopiowanym z jej ust uśmiechem, leniwie smakując zwycięstwo podnosiłem się z fotela, kiedy rozległ się śmiech, jej. Śmiech oryginalnych ust, nawet nie śmiech gardłowy, ale chichot nosowy, odgłos podobny temu jaki wydają w locie trzymane u nas pod ochroną mewy śmieszki. Pobladłem – miałem powody, do tego byłem przed śniadaniem. Czekałem z niepokojem skrzyżowanych nóg, bo wiedziałem, że odpowiedź wzięła sobie na ambit. „To lata” - powiedziała pysząc się gracją swej negacji - "nie było". Ale nie o lot tu szło, a o niewzlot, o siad.
Moja kolej... Jej kolej... etc.
Nieszczęście tej satysfakcji zasadzało się nie w niej samej, a na innych rabatach, o których nie wiedziałem. Podświadomie plan mój zgodnie z planem nie powiódł się. Oczywiście był to pojedynek na śmierć i życie, ale jak to bywa między przeciwnikami równymi sobie, częstokroć przeradza taki w grę gorejących namiętności. Żadne z nas nie wiedziało, że armaty celowo muskają jedynie cel, zamiast bić weń z bezwzględnością takich pojedynków. Nie trafiała żebym ja mógł chybiać i odwrotnie. A skoro tak, nie będzie ani zwycięzcy, ani remisu nawet, bo nie będzie zakończenia. Będzie nieskończoność siedzeń, nieskończoność nie wstawań, niezmywalność pokerowego makijażu, nieszczęście trwania ścierpniętych kończyn i spoconej bielizny. Namiętność przerodzi się w farsę, w lichy stołówkowy farsz, fuszerkę nowicjusza, w pospolitą nudę, gdzie rumieńce pożądania zastąpią rumieńce klauna. Odejdą gapie. Ściemni się, ptaki okrążą plac.

Z dołu, spomiędzy spękanej gliny podchodzi sól, wylewa się, wykrusza, pęcznieje i pęka. Słodka sól, gorzka sól, sól kuchenna, jodowana, w beczkach i solniczkach, w posągach kobiet, w posagu mężczyzn, w białych pismach, w pierwiastkach, niesiona na plecach, na palcach, wożona na wozach i w wagonach, ważona w rękach i na wagach, smakowana na wargach, zawsze rozpuszczana, nigdy nie rozpuszczana, emska i karlsbadzka, sól attycka, barwna kąpielowa i surowa biała, spieniona i spokojna, do wszystkiego i zamiast wszystkiego, zdmuchnięta i w bryłach, ciężka nie do zdmuchnięcia, strukturalna i przypadkowa, w oku i na polach uprawnych. Jedno jej ziarenko (naukowo dowiedzione!) – tyle zostaje z człowieka po odjęciu od niego pustej przestrzeni między cząstkami elementarnymi, doczesność.
A ile jeszcze listów zostaje wysłanych w tej nigdy nie wypełnionej luce?

Jeśli się kto dobrze przyjrzy może zobaczy na stygnącym placu dwa fotele, dwa Baudelaire`owskie "wytarte fotele" w jednym jesień, w drugim mnie, wtedy dogłębnie, nie mniej więcej zrozumie dlaczego właśnie nie mogę być tutaj, ani nigdzie indziej, a tam tylko gdzie harcowników obowiązuje jeszcze stary zakaz wstawania.

wtorek, 8 kwietnia 2008

Dziennik okrętowy


o ....tu jesteś, tutaj.
Nic nie pamiętasz.

Butelka, która wpadła ci w dłonie. List:
Są miasta. Z wyglądu amebiczne, rozsypane w stada dziecięcych wrażeń, rozpisane na głośny zachwyt i cichy zmierzch. W miastach się podróżuje. Aliaż odległych obserwacji, niezdecydowanych jak busole na magnesie, anemicznie powiązanych ze sobą niczym więcej jak tylko dratwą przypadkowego (nie jedynego) świadka. Podróżuje. Bez ambicji i bez emocji, jakby przenosiło się skrzynie z amunicją. Bardziej nuda i bardziej acte gratuit, mniej więcej raz na nie wiadomo kiedy i nigdy nie wiedzieć dlaczego - uśmiech kogoś kto się śnił już po raz drugi. I podróżuje dalej. Gęsiego - za myślą: "La vie est variable aussi bien que l`Euripe" powstaje to wysypisko kolorowych pejzaży, jak nieleczone uczulenie na najważniejsze strony życia.
Tak więc witając Cię i żegnając zarazem, zapraszam do degustacji tych mirakli i obietnic, o których mowa na mapach z iksem.

Podróżny